26

Wszyscy chyba pragniemy w życiu sukcesu. Piszę „chyba“, bo pewien nie jestem, ale nie spotkałem jeszcze nikogo, kto by tego nie pragnął. Czymże ów sukces zatem jest? Jaka jest jego definicja? I gdzie można ją znaleźć? I czy może być na tyle uniwersalna, by na jej podstawie każdy mógł sobie odpowiedzieć na proste, zdawałoby się, pytanie: czy odnoszę ten upragniony sukces?
 
Jaka jest Twoja definicja?
 
Mi osobiście przez lata dobrej definicji brakowało. Byłem przeto nieco zagubiony. Wręcz „pogubiony”. Bowiem pomimo tego, że (obiektywnie) sporo w życiu udało mi się zrobić, to miałem poczucie, że coś jest NIE TAK.
 
Aż znalazłem. Podaję ją w „Myśl co chcesz“. A brzmi ona, w oryginale (ze Earlem Nightingalem): „Progressive realisation of a worthy ideal“. W książce nieco ją rozwijam. Ale na codzień używam skróconej wersji.
 
Otóż moja (dla mnie) definicja sukcesu brzmi: „Wchodzenie na wybraną przeze MNIE, godną mnie, górę“. Ahaaa! To o TO chodzi! O „wchodzenie”. Nie koniecznie o wejście. Eureka!
 
Co z niej wynika? Po pierwsze, że powinniśmy wybrać sobie „górę“, którą chcemy zdobyć. My. Taką nie za niską, by nas nie znudziła, ale również nie za wysoką, byśmy uwierzyli, że możemy ją zdobyć. Nie każdy przecież musi śmigać od razu na K2. Są jeszcze Andy, Tatry czy Bieszczady. Elbrus, Rysy czy Śnieżka. Każdy może wybrać „swoje Kilimandżaro”. Takie, by ta „Góra” nas fascynowała, ale i lekko przerażała. Inspirowała. Taka jest najlepsza.
 
A następnie? Następnie należy zacząć na nią wchodzić. No tak. Małymi kroczkami, powoli. Ale stale. Najlepiej codziennie. Po jednym kroku na raz. Konsekwentnie. I na tym właśnie polega sukces. Na codziennym wchodzeniu właśnie.
 
Dlaczego? Bo wiemy wtedy, po co rano wstajemy. Bo możemy planować następny krok. Uczyć się z już wykonanych. Nawet jeśli doprowadziły nas w jakieś chaszcze. Możemy wtedy zmienić kierunek, przyjąć inną „taktykę“. I wciąż zbliżać się do szczytu. A szczyt będzie się zbliżał do nas. Aż go zdobędziemy.
 
A co dalej? Tu zaczyna się „zabawa“. Należy bowiem zdobycie swej „Góry“ świętować. Trochę odpocząć. I … wybrać sobie następną! Nie koniecznie wyższą. Może bardziej egzotyczną, dla odmiany? Ale godną. Nas godną. By nie znudziła, a by jej zdobywanie służyło naszemu rozwojowi, do którego przecież jesteśmy stworzeni.
 
I długo tak? Cóż, gra się przecież do końca… Nawet jeśli z czasem nasze „Góry” mogą być niższe, niż te z przeszłości, to wciąż warto się na nie wspinać.
 
Problem polega jednak na tym, że wielu z nas w pewnym momencie życia przestaje „chodzić po górach”. Zapewne jedną z przyczyn jest choćby to, że nie mamy swej definicji sukcesu, wykraczającej poza kasę, władzę i sławę. Bo nikt nam jej nie podpowiedział.
 
A przecież nie każdego to fascynuje. Nie wszystkich inspiruje. Dla niektórych zaś to już „niskie górki”. Bo choć mają sławę i pieniądze, to chcieliby poprawić na przykład swą kondycję fizyczną. Lub swe relacje z dziećmi. To teraz są dla nich „wysokie góry”.
 
Powyższa definicja ma jeszcze jedną wielką zaletę. Otóż każdego dnia można zadać sobie pytanie: czy zrobiłem dziś ten jeden krok? Czy wchodziłem dziś pod SWOJĄ górę? I odpowiedzieć na nie. I dążyć do tego, by ta odpowiedź była twierdząca. Jak najczęściej.
 
A co, jeśli ktoś nie wie, jaką „górę“ chciałby zdobywać? Wielu z nas tego nie wie. Dobrze jest wtedy takiej swojej „Góry“ poszukać. Już samo to jest swoistym wchodzeniem na szczyt. Zdobywaniem go. Znalezienie swego celu może być wszak celem samym w sobie. Na początek.
 
A że wchodzenie pod górę bywa męczące? Ależ oczywiście! O to przecież w chodzeniu po górach chodzi! By się trochę zmęczyć. A potem podziwiać widoki ze szczytu.
 
I nie narzekać przy tym, że się ma pod górkę! W końcu zmierzamy na SWÓJ Szczyt!
 
YOLO!

Tomek Kania