W ciągu ostatnich kilku tygodni pisałem tu o niezbędnych „krokach”, które powinniśmy wykonać na drodze do realizacji naszych Marzeń. Każdy z nich jest niezmiernie ważny i żadnego, moim zdaniem, pominąć nie można. Wkrótce je „zreasumuję”. Zastosowanie ich (wszystkich) daje wielkie szanse na realizację praktycznie każdego naszego Marzenia.

Jest jednak jeszcze coś. Coś, co powoduje, że samo dążenie do realizacji naszych Marzeń może dać nam większą, dużo większą, satysfakcję niż osiągnięcie naszego Celu. Tym czymś jest … świadome podążanie prowadzącą doń ścieżką.

Czy zastanawialiście się kiedykolwiek, dlaczego Gargamel, niestrudzenie dążąc do złapania Smerfów i odkrycia ich wioski, nigdy swego celu nie osiąga? Swego Marzenia nie realizuje? Przecież stosuje absolutnie wszystkie „kroki” i „techniki”, o których pisałem. Wie, czego chce. Podjął taką decyzję. Uczy się. Wyobraża to sobie. Jest niesłychanie zaangażowany. I nie tylko. A jednak tej wioski nie odkrywa. Dlaczego?

Moim zdaniem dlatego, że jego prawdziwym celem, jego Marzeniem, jest bycie jak najlepszym w łapaniu Smerfów. Nie samo ich złapanie. On po prostu chce się w swej „sztuce” nieustannie rozwijać. Podążać swą ścieżką. Gonić, a nie złapać. To go, tak naprawdę, bawi. Nie jest przywiązany do swego Marzenia. Ono mu, oczywiście, wytycza kierunek działań. Budzi w nim emocje. „wkręca się” w nie. Co by jednak było, gdyby wioskę Smerfów znalazł?

Tajemnica by prysnęła. I musiałby znaleźć nowe Marzenie do realizacji. Czyli co? Na szczęście my mamy większe możliwości niż Gargamel i możemy zrealizować różne swe Marzenia

Już Budda nauczał, że największymi wrogami człowieka są pragnienia i przywiązywanie się do przedmiotów (materialnych bądź niematerialnych). Owo przywiązanie się jest w dużej mierze powodem naszego cierpienia. Podobnie jak przywiązanie się do swego Marzenia, w takim sensie, że nie będziemy szczęśliwi, dopóki go nie zrealizujemy, może wyrządzić nam wiele złego. I przesłonić wiele dobrego.

Nie ma bowiem 100% gwarancji, że nasze Marzenie zrealizujemy. I być nie może. Zawsze może się zdarzyć coś, czego nie przewidzimy i na co nie mamy wpływu. I nie powinniśmy dopuszczać do tego, by takie zdarzenia powodowały w nas długotrwałe rozgoryczenie. Wpływały negatywnie na nasze poczucie własnej wartości. Przekonania o swej nieudolności.

Adam Małysz zawsze marzył o zdobyciu złotego medalu olimpijskiego. W 2002 roku był bardzo blisko. Jednak niczym diabełek z pudełka „wyskoczył” wówczas Simon Amman. Zdobył dwa złote medale. I co? Czy Pan Adam się poddał? Rozpaczał? Obrażał się na rzeczywistość? Nie.

Wziął się do roboty. I dzięki temu Jego kariera trwała tak długo. W 8 lat później zdobył znowu dwa medale olimpijskie. Jednakże „złota” znowu zawisły na szyi Simona. Pan Adam za to mógł się cieszyć z pięknej, długiej, zakończonej „z przytupem” kariery. W czasie której niesłychanie się rozwinął. I jako sportowiec, i jako człowiek. Podobnie jak Piotr Małachowski, któremu złoto mistrzostw świata i olimpijskie w ostatnich rzutach odbierali bracia Harting. Niczym te diabełki z pudełka… Pan Piotr to jednak polski żołnierz. Broni jeszcze nie złożył

Do czego zmierzam? Do tego, że nadmierne przywiązywanie się do swego celu, swego Marzenia, odbiera nam pewien luz związany z podążaniem ku niemu. Może powodować spięcie, desperację, negatywne emocje. Przesłonić nam radość z dążenia doń. Stawania się przy tym kimś. Kimś nowym. Do tego te negatywne emocje, wyrażone w „MUSZĘ” raczej niż w „CHCĘ”, paradoksalnie zmniejszają nasze szanse na powodzenie.

I nie chodzi tu o obojętność wobec swego Marzenia. Postawę typu: „tak naprawdę to mi…”. Nie. Taka postawa może bowiem prowadzić do apatii. Cofania się w rozwoju. Braku zaangażowania. A chodzi przecież o to, by być jak najbardziej zaangażowanym. Ale też zachować pewien dystans. Nie utożsamiać się ze swym Marzeniem. Nie oddawać mu władzy nad sobą.

Nie tracąc go jednocześnie ze swego „radaru”. Nie przestając do niego dążyć.

Takie utożsamienie się można porównać do postawy ojca, który marzy o tym, by jego Dzieci stały się KIMŚ. Przy czym to on określa: kim. Ojca, który nie zazna duchowego spokoju, nie będzie szczęśliwy i spełniony, póki jego Dzieci nie zostaną, na przykład, lekarzami (tak na czasie). Tyle tylko, że to Marzenie może spowodować, że utraci 20 lat „drogi” ze swymi Dziećmi. Cały ten czas, gdy owym KIMŚ jeszcze nie będą. A potem może się okazać, że czy tymi lekarzami Dzieci zostały, czy też nie, to i tak źle, i tak niedobrze. Rozumiecie o co chodzi?

W realizacji naszych Marzeń, w zaangażowanym i zdystansowanym dążeniu do nich, chodzi głównie o to, kim my się przy tym stajemy. O to, jak się rozwijamy. Jak pokonujemy kolejne przeszkody (bo dążenie do realizacji Marzeń bardziej przypomina runmageddon niż płaski bieg długodystansowy). Czego się przy tym uczymy. I jaką z tego czerpiemy radość i satysfakcję.

A stajemy się tym kimś nowym, kimś kto więcej umie i potrafi, kimś, kto rozszerza granice swej strefy komfortu, nie na mecie. Stajemy się tym kimś, gdy do niej dążymy. Wytrwale.

Dlatego uważam, że naszym celem jest (powinna być) nasza droga. Nasza ścieżka doń wiodąca. Przez nas odkrywana. A bardziej dokładnie: tym celem jesteśmy my sami. Lepsi, mądrzejsi, bardziej doświadczeni, więcej potrafiący. Mniej się obawiający. Szczęśliwsi.

Moim celem jestem zatem ja. Twoim – Ty. Moich Dzieci – one same. Moje, Twoje, Ich rozwój, spełnienie, samorealizacja. Szczęście.

Owo szczęście, spełnienie, możemy odczuwać i przeżywać tylko w „teraz”. Nie możemy być szczęśliwi za pięć dni. Podobnie jak nie możemy podnieść ręki jutro. Jutra bowiem nie ma. Jest dziś. Idziemy spać. Wstajemy i … znów jest dziś.

Co więcej: wszystkie te pozytywne (jak i negatywne) emocje możemy odczuwać za siebie tylko my sami. Nie możemy ich na nikogo „scedować”, podobnie jak nie możemy zaspokoić głodu w ten sposób, że ktoś zje za nas posiłek. Od nas jedynie zależy jak sobie ów „posiłek” przygotujemy. Gdzie i z kim go zjemy. Czy będzie jeszcze ciepły, czy jedynie odgrzewany. Czy go dobrze przyprawimy. Czy sprawi nam radość.

Choć oczywiście nieraz spotkamy takich, którzy będą chcieli nam go obrzydzić. Zwłaszcza jeśli sami są (metaforycznie) „głodni”. Takich nie brakuje. Nie pozwólmy im jednak, przepraszam, „pluć nam do zupy”.

A kto wie o życiu w „teraz” więcej, niż sam Mistrz Eckhart Tolle? Uczmy się zatem od Niego. „Poddajmy się temu, co istnieje. Powiedzmy „tak” życiu i patrzmy, jak życie zaczyna działać dla nas, a nie przeciwko nam”. Patrzmy uważnie. Bądźmy świadomi.

Życie bowiem jest Darem. Cudem. I służy realizacji naszych Marzeń. Naszych wizji. Bowiem dążenie do nich rozwija nas. A rozwój jest naszym przeznaczeniem. I ja w to, głęboko, wierzę.

Bo „celem” jesteśmy MY. Nowi, lepsi, szczęśliwsi.

Czyż nie? 🙂

YOLO!

Tomek Kania

PS. Moją prywatną, „tajną i sprytną” strategią na nieprzywiązywanie się do swych Marzeń jest to, że staram się jednocześnie realizować ich przynajmniej kilka. Mniejszych, większych, bardziej lub mniej czasochłonnych. Trudniejszych czy łatwiejszych. Nie wszystkie zrealizuję. Akceptuję to. Niektóre też sobie odpuszczam, gdy na horyzoncie pojawi się coś „jaśniejszego”. Ale „bilans” mam dodatni. Już więcej niż „2:1” 😉