Wszyscy zapewne czujemy się młodzi. Wciąż młodzi. W końcu każdy z nas przeżywa którąś z czterech Wiosen Życia. Mamy poczucie, że dużo jeszcz czasu przed nami. Możemy zatem sobie poczekać z „ruszaniem pod swoją Górę“. Czemuż by nie? Przecież nie ucieknie.

No, czemuż by nie?

Zacznę jednak od pewnej obserwacji ogólnej. Takiej, która mi się nieodparcie nasuwa i była jednym z przyczynków do tego, że zacząłem pisać.

Otóż uważam, że, zasadniczo, według swoiście społecznie przyjętego schematu, nasze życie dzielimy na trzy duże części: edukacja (jakieś 20 – 25 lat), praca (połączona z wychowaniem Dzieci) – kolejne 40-45 lat i „emerytura“ – przy obecnych zdobyczach medycyny to kolejnych 20-25 lat. Statystycznie. Tak nauczeni jesteśmy myśleć.

O ile okres edukacji mamy jakoś społecznie zorganizowany i z grubsza wiemy, czego się spodziewać (już w wieku kilku lat), przechodzimy zatem przezeń w miarę bezboleśnie (oczywiście z uwzględnieniem niedoskonałości systemu edukacyjnego). Ale wiemy: pierwsza klasa, piąta klasa, podstawówka, szkoła średnia, matura. Ewentualnie studia. Ktoś nam to organizuje, Rodzice łożą. I państwo polskie.

Później zaczyna się prawdziwy „hardcore“. Wychodzimy na rynek pracy, rozglądamy się niepewnie. Od czegoś zaczynamy, dokądś zmierzamy. Zakładamy Rodziny, kupujemy mieszkania czy domy. Samochody. Wiadomo. Trzeba „tyrać“, żeby „podnosić stopę“. I nic w tym złego – każdy z nas tak ma. Z nielicznymi wyjątkami. A trud ten często służy dotrwaniu do emerytury, kiedy wreszczie będziemy mogli odpocząć (od czego?) i cieszyć się wolnością, wnukami i palmami. O ile zdrowie pozwoli.

Jest z tym jednak pewien problem. Jaki? Często nie przeżywamy swego życia tak, by na koniec móc powiedzieć: „warto było!”

Otóż bardzo często (a nie chciałbym nikogo urazić – to moja obserwacja) nie mamy specjalnego pomysłu na SIEBIE w tym drugim okresie (nazwę go Praca – Dom – Dzieci). Podkreślę: na SIEBIE. Nie za bardzo wiemy, jak poza tym swoistym schematem zorganizować SWOJE jedyne życie.

Nie zostaliśmy tego w procesie edukacji nauczeni. A skoro nie wiemy, jak to swoje życie zorganozować, by było zgodne z naszymi Marzeniami i pragnieniami, pozwalamy (zbyt często), by inni nam je organizowali. I mamy nadzieję na tę emeryturę, kiedy wreszczie… O ile…

A czas nieubłaganie mija. Rok po roku. I jeśli nie znajdziemy w sobie wystarczająco dużo siły, determinacji, motywacji, inspiracji czy czego tam potrzeba, by przeżyć to nasze JEDYNE życie w miarę możliwości na naszych zasadach, to obudzimy się pewnego dnia z pytaniem: „Gdzie podziała się moja młodość? Gdzie podziało się MOJE życie?”

I wtedy możemy żałować, że nie zaczęliśmy swej „wspinaczki“ dzisiaj. Może jednak być na nią już za późno.

Żeby nie być gołosłownym: pamiętam dokładnie, że gdy miałem 24 lata, towarzyszyło mi dojmujące poczucie swoistego bezsensu. Komu zresztą nie towarzyszyło? Myślałem sobie tak: mam już 24 lata i co ja w życiu osiągnąłem? Co zrobiłem? Nawet studiów nie skończyłem, pracy tak naprawdę nie zacząłem. I choć nie mam i nie miałem jakichś większych problemów (poza „sercowymi“), ale to jakoś „nie tak” było. Czegoś mi (dojmująco) brakowało.

I myślałem wtedy o ŚP. Joachimie Halupczoku, kolarzu, który w wieku 21 lat zdobył tytuł Mistrza Świata. To był dla mnie GOŚĆ. Choć niedługo potem zmarł. Ale w mej wyobraźni był wielkim bohaterem.

Postanowiłem wówczas, że koniec z tym. Z tą „ciepłą wodą w kranie“. Że czas stawić czoła światu, życiu. Pokazać na co mnie stać. I to poczucie było we mnie tak silne, tak żywe, tak nieodparte, że w dużej mierze zadecydowało o moich dalszych „losach“. Nie wiedząc bowiem o tym, przesłałem do swej podświadomości „rozkaz“: ma się dziać! I działo się…

Mógłbym tym kilka osób obdzielić. Do tego stopnia, że w pewnym momencie miałem już przesyt. „Zawiesiłem się“. Musiałem wykonać krok wstecz, żeby potem zmienić ŚWIADOMIE kierunek na swój. I zacząć w nim podążać.

A tak na marginesie: ów krok wstecz uważam za pewne „dopełnienie obrazu“. Bez tego nie ruszyłbym do przodu. Nie pisałbym choćby.

Minęły kolejne 24 lata. I patrząc na nie z dzisiejszej perspektywy widzę wyraźnie, jaki moje ówczesne myśli miały wpływ na kształt mojego życia. Jak je, w dużej mierze, wykreowały. Nie cofałem się bowiem przed niczym, co „pachniało dzianiem się“. A okazji miałem wiele. I niczego nie żałuję. Absolutnie – zdecydowanie warto było.

Dzięki temu teraz jestem dużo bardziej świadomy. I wiedząc, jaką siłę mają moje myśli, nadaję im świadomy kierunek. Na następne lata. W końcu za lat 20 wciąż będę młody

Do czego zmierzam? Wyobraź sobie (jak i ja to robię) siebie za 20 lat. Wiem, że to trudne. Dlatego proponuję Ci rozejrzeć się dookoła i poszukać osób o 20 lat starszych od Ciebie (siebie). No, plus minus 20. Spokojnie, to nie takie trudne. Ludzie w tym wieku wciąż żyją  I na ogół wiele jeszcze lat przed nimi. Choćby o 20 lat starszy ode mnie Mark Knopfler jeszcze jakoś sobie radzi.

I co dalej? Otóż spośród tych o 20 lat starszych osób (które znamy osobiście lub tylko z mediów) wybierzmy sobie te, które nas jakoś inspirują. Ktokolwiek to będzie. Wybierzmy też takie, które nie są dla nas specjalną inspiracją. Których losu wolelibyśmy uniknąć. Prześledźmy jakoś historię tych pierwszych i tych drugich (choćby z pomocą wikipedii). Zobaczmy, że to na ogół normalni, „zwykli” ludzie. Dlatego nas inspirują.

I uświadommy sobie, że to OD NAS zależy bliżej których za 20 lat się znajdziemy. Bo gdzieś się wtedy znajdziemy. Trudny wybór? Nie sądzę. A w ten sposób możemy nadać pewien kierunek swemu życiu. Podobnie jak ja swego czasu, myśląc o Joachimie Halupczoku.

Oczywiście sam takie „ćwiczenie“ wykonałem. Tyle że tym razem świadomie. I „jadąc po nazwiskach“ – chciałbym za 20 lat być kimś „pomiędzy“ Jackiem Canfieldem, Harvem Ekerem, Bono (z U2) – może dlatego, że jest mojego wzrostu  (a tak serio – chodzi mi o Jego działalność społeczną) i Grekiem Zorbą. Z silnym akcentem na Greka.

Nie chcę być oczywiście żadnym z nich. Nie o to chodzi. To w końcu MOJE życie. Chodzi mi o kierunek. MÓJ kierunek. Ktoś może powiedzieć, że za wysoko mierzę. Odpowiem tak: a dlaczego? Oni mogli, to ja też. Jest przecież jakaś przyczyna tego, że to właśnie oni mnie inspirują.

Pole Możliwości jest wszak nieograniczone. A wynik „ekspertymentu“ zależy od oczekiwań „eksperymentatora“. Czyli w tym przypadku: moich. Trzeba tylko to sobie wyobrazić. I w to uwierzyć. I działać.

I nie mam zamiaru być tam jutro, za rok czy trzy. Nie. Za lat dwadzieścia. Może wcześniej? Nie budzę się każdego ranka z myślą, czy dziś Bono do mnie zadzwoni. Raczej z myślą (po tej o zrobieniu Dzieciom śnaidania): co zrobię dziś, by tam za 20 lat być? Tam, gdzie chcę. I to robię. I mam poczucie, jakbym już tam był.

I wszystkich serdecznie zachęcam: wyobraźmy sobie, gdzie chcielibyśmy być pod koniec wakacji 2037 roku? One niechybnie nadejdą. I zacznijmy w tym kierunku (SWOIM!) zmierzać. Na początek choćby przez 15 minut dziennie. Ale codziennie. Świadomie. Aż do „wkręcenia się“. Reszta „przyjdzie sama“, na mocy Prawa Przyciągania.

Nie jutro. Nie za rok zapewne. Niemniej jednak w takim czasie, że patrząc wstecz nie pomyślimy: „żałuję, że to zrobiłem“. Gdyż niezależnie od ostatecznych „wyników“: podążanie SWOJĄ ścieżką daje wielką radość. Na codzień. Ścieżka bowiem staje się celem. A młodość nie odchodzi w niebyt…

I choć to tekst osobisty: nie widzę możliwości wiarygodnego pisania o pewnych kwestiach bez osobistego angażowania się w nie. Nie potrafię tak.

Nie byłoby to w stylu Greka Zorby

YOLO!

Tomek Kania