Każdy z nas zapewne, obserwując otaczający świat i siebie w nim, ma czasami wielką ochotę coś zmienić. Wszak rozwój (a co za tym idzie: zmiana) to bardzo silna, naturalna potrzeba człowieka. I jak świat światem a historia historią – zawsze byli i będą tacy, którzy coś w tym świecie (lub w sobie – co na jedno wychodzi) chcą zmienić. Czyli wszyscy z nas.

Ale też byli i będą tacy, którzy tych zmian dokonują. Oraz tacy, którzy o tym myślą. I mówią. Nie czynią jednak. Nie zaczynają nawet. A jeśli zaczną, szybko się wycofują. Dlaczego?

Niejednokrotnie pisałem, iż uważam, że poczucie własnej wartości i wynikająca z niego wiara w siebie to nasza najważniejsza cecha mentalna. Ona bowiem na ogół decyduje o tym czy na dokonanie takich zmian się decydujemy, czy też nie. Drugim istotnym powodem, dla którego decydujemy się na dokonanie jakichś zmian, jest konieczność. Przyparci do muru, nie mając wyjścia, na zmiany się decydujemy.

To, czy zaczniemy działać w kierunku dokonania jakiejś zmiany (czyli: poszerzenia granic swej strefy komfortu) nie ma wiele wspólnego z tym, co chcemy zmienić. Są wśród nas tacy, którzy decydują się na wielkie, dalekosiężne „projekty”, mające decydujący wpływ na życie nasze lub innych. Są też tacy, którzy obawiają się zmienić sklep, w którym robią codzienne zakupy czy przeprowadzić rozmowę z kimś bliskim. Bo co to będzie? I czy dam sobie radę?

Dam albo nie dam. Nie dowiem się, jeśli nie spróbuję. Tylko czy spróbuję? Bo co, jeśli jednak nie dam rady? I będę musiał sobie z czymś nowym radzić? No co?

Swego czasu wydawało mi się, że takie rozważania są pozbawione sensu. Bo albo się czegoś chce i się to robi. Albo się nie robi, co oznacza, że tak naprawdę się nie chce. Wydawało mi się to proste. Wręcz zero – jedynkowe. Zmiana jest wszak dobra.

Aż zrozumiałem pewnego dnia, że każdy z nas się boi. Że każdy ma swą strefę komfortu. Tyle tylko, że każdy inaczej ukształtowaną. Jedni mniejszą, inni większą. I że każdy może ją poszerzyć, tyle że nie każdy potrafi. Trzeba bowiem przy tym pokonać jej granicę, czyli Barierę Terroru. A ta może się wydawać przeszkodą nie do pokonania.

I nie ma tu znaczenia, że mi się może wydawać czyjaś Bariera znikomą. Tak samo jak komuś może się taką wydawać moja Bariera. Lub coś, co dla mnie (lub kogokolwiek innego) żadną Barierą nie jest, komuś innemu może się wydawać przeszkodą absolutnie nie do pokonania. Istotne są tu czynniki subiektywne. Tkwiące w naszym, każdego z nas innym, własnym, umyśle. Tam bowiem są wszelkie granice. I tam możemy je pokonać. Pod warunkiem jednak, że nie zabraknie nam wiary w siebie. By ten proces zacząć. I go zakończyć.

Ostatnio zrozumiałem jeszcze więcej na temat tego procesu. Otóż „Przeraża nas raczej spotkanie z nieznanym niż realne niebezpieczeństwo. Przy czym lęk jest najsilniejszy, kiedy jest się pośrodku: człowiek już nie opiera się na starym, zaś nowego jeszcze nie trzyma się zbyt pewnym chwytem”. Aaaa! To o TO chodzi! No właśnie…

Powyższy cytat pochodzi z fantastycznej książki, zatytułowanej „Żyć w rodzinie i przetrwać”. Jej autorami są Robin Skynner i John Cleese. I pozwolę sobie go rozwinąć: „… nie trzyma się zbyt pewnym chwytem i może spaść w przepaść”. Tego się właśnie boimy. Że skoczymy, ale nie przeskoczymy. I spadniemy. I się „rozbijemy”. Nie ma przy tym specjalnego znaczenia, czy „przepaść” jest obiektywnie szeroka i głęboka. Znaczenie ma czy wierzymy, że potrafimy skakać na tyle dobrze, by przeskoczyć. I się nie…

Czytając tę książkę zrozumiałem jeszcze jedno. No, będąc bliższym prawdy: upewniłem się w tym. Mianowicie: swój „trening skakania” zaczynamy już jako maleńkie dzieci. Później zaś albo zachęceni wynikami kontynuujemy go, albo zniechęceni – poprzestajemy na tym, co mamy. „Poskakać” jednak trochę musimy, w przeciwnym wypadku nie nauczylibyśmy się chodzić, mówić i pracować. Problem polega jednak na tym, że ten „trening” albo sprawia nam przyjemność (wówczas podejmujemy się chętnie nowych rzeczy, poszerzamy granice swej Strefy Komfortu), albo traktujemy go jak mordęgę. I w pewnym momencie zaprzestajemy „treningu”. I tu jest „sedno sprawy”.

Jeśli bowiem wierzymy bowiem, że to wszystko ma jakiś sens, to próbujemy. Jeśli jednak nie, jeśli widzimy w tym zbędną mordęgę i nadmierne ryzyko, to… szukamy wymówek dla niepodejmowania prób. Często „na zewnątrz”. W innych. W uwarunkowaniach. Trudno nam bowiem przyznać samy przed sobą, że… nie wierzymy w siebie.

Autorzy książki podkreślają, że jako dzieci uczymy się, że by dostać coś fajniejszego, na ogół musimy rozstać się z tym, co znamy i z czym czujemy się bezpiecznie. A to wiąże się z niemiłymi emocjami: smutkiem, strachem, niepewnością, frustracją. Jednakże bez ich akceptacji i pokonania nie dostaniemy tego czegoś fajniejszego.

Nie nauczymy się chodzić bez frustracji związanej z przewracaniem się. Nie pójdziemy do przedszkola bez smutku związanego z opuszczeniem bezpiecznego domu. Nie nauczymy się czytać nie patrząc tęsknie na pluszowego misia, który leży w kącie i się do nas uśmiecha. Ale lekcje zadane…

Oczywiście bardzo ważna jest w tym rola rodziców. Bo albo nas wesprą w tym, wielokrotnie powtarzanym, procesie i nauczymy się, że warto zostawić za sobą to coś, co jest fajne, ale z czego wyrośliśmy, by dostać coś jeszcze lepszego. Będzie trudno na początku, ale nagroda jest wielka. A później to też z żalem zostawimy. Bo już tam, na horyzoncie…

W wieku późniejszym nie będzie nam wówczas sprawiało większego problemu zostawienie za sobą starej, „wygodnej”, Strefy Komfortu. Bo następna jest lepsza. Fajniejsza. Większa. A że po drodze stoi Bariera Terroru? Cóż, nie pierwsza. Nie ostatnia. Zawsze stoi na drodze do zmian.

Bo coś przecież zmienić chcemy. Nieustająco. Taka nasza natura.

Tylko co by tu? I jak…

YOLO!

Tomek Kania

PS. Książka, o której wspomniałem, jest napisana w formie dialogu między Robinem Skynnerem (psychologiem rodzinnym) a Johnem Cleese – jednym ze współautorów „Cyrku Monthy Pythona”. John zgłosił się swego czasu na terapię grupową do Robina. Zachwycony jej wynikami postanowił namówić Robina do napisania książki. Jako że to, bądź co bądź, komik (tacy też miewają problemy i je rozwiązują) – książka napisana jest w lekkim, przyjemnym stylu. I mówi również o wielu innych, niesłychanie (dla mnie) interesujących procesach. Serdecznie polecam ją wszystkim, a zwłaszcza  rodzicom oraz osobom, które chciałyby zrozumieć proces budowania wiary w siebie. I jej poziom w sobie podnieść.