Tym razem będzie bardziej osobiście. To przecież taki czas, kiedy wielu spośród nas zadaje sobie pytanie: o co tu chodzi? I szuka odpowiedzi. Napiszę o mojej. Dla siebie. Każdy jednak może myśleć o tym co chce.

Przez wiele lat żyłem z pewnym „zestawem” przekonań. Można byłoby go z grubsza opisać tak: ciężko pracuj, wejdź na swój „lokalny” szczyt, a później konsumuj efekty swojej pracy. Luzik.

Pracowałem, wszedłem, konsumowałem. Tyle, że życie mnie zweryfikowało. Moje przekonania. Dosyć drastycznie. Zszedłem (sam) ze szczytu, zobaczyłem mgłę. I co tu dalej robić? Szukałem odpowiedzi.

I znalazłem. Taką dla siebie. Ale też taką, którą chciałbym przekazać innym. W tym moim Dzieciom.

Natrafiłem bowiem na wiedzę, która nie jest jakoś specjalnie odkrywcza. Znana jest bowiem od tysiącleci. Leży na ogół gdzieś obok. Na jakiejś półce, w jakiejś książce. W ustach osoby, która wiele przeszła i jeszcze więcej zrozumiała. W jakimś filmie, tekście piosenki, wypowiedzi kogoś, kto zdobył jeszcze wyższy szczyt. Trzeba tylko ją zauważyć. I po nią sięgnąć.

Ta wiedza posłużyła mi za kanwę obydwu książek, które miałem przywilej napisać. Ale również przyczyniła się do znacznych zmian w moim życiu. Do zmiany jego kursu. Zdecydowanie na lepsze.

Coś bowiem zrozumiałem. W końcu. A mianowicie to, że, czy nam się to podoba czy nie, jesteśmy tu po coś. A bardziej dokładnie: jesteśmy tu po to, by rozwijać dane nam życie. Wielkie słowa, nie?

Co przez to rozumiem? To, że każdy z nas (KAŻDY!) ma wielką potrzebę rozwoju. Czymże jednak jest ten rozwój? Zwiększaniem wiedzy, zrozumienia, doświadczenia. Świadomości, jednym słowem. Takie jest nasze przeznaczenie. Nasza misja. Nasz cel. Tak myślę.

Każdy z nas rozwija się jednak inaczej. Nie ma jednego wzoru na życie. Obecnie jest ich jakieś siedem miliardów. Ktoś może poszerzać swoją świadomość pisząc książki. Ktoś inny tańcząc (to zdecydowanie nie mój kierunek). Ktoś skacząc na nartach, kręcąc filmy, robiąc karierę w korporacji, rozwijając swoją firmę czy będąc jak najlepszym Rodzicem. Albo starając się pogodzić powyższe. Nie ma to specjalnego znaczenia. Zwłaszcza, że możemy się rozwijać w różnych kierunkach. We wszystkich jednak się nie da.

Znaczenie zaś ma, by ten rozwój był jak najbardziej efektywny. I by jak najbardziej nam służył. Tak po prostu. Nam. Każdemu z nas. Byśmy na koniec naszych dni mogli sobie powiedzieć: „Warto było”.

Jak to osiągnąć? Nie jest to łatwe. Moje (podkreślam: moje) doświadczenie, wsparte wiedzą, o której wspomniałem powyżej, mówi, że powinniśmy spełnić kilka warunków. Dokładniej: trzy.

Pierwszym z nich jest określenie SWOJEGO kierunku (lub kierunków). Drugim: uwierzenie, że możemy osiągnąć to, co nam „w duszy gra” (bo kto, jak nie my?). Trzecim zaś: podjęcie działań zmierzających do tego. Stałych. Konsekwentnych. Codziennych. Z wiarą w dobre zakończenie.

Wtedy zaczynają się dziać „cuda”. Magia zaczyna działać. Oczywiście nie zawsze jest łatwo. Co więcej: bywa bardzo trudno. Ale te trudności służą zwiększeniu świadomości. Rozwojowi. By wejść na swój jeszcze wyższy szczyt, trzeba się nie raz potknąć. Spocić. Ale co tam? W końcu się go osiągnie.

Tak to, moim zdaniem, zostało przez KOGOŚ, dużo mądrzejszego niż my, „pomyślane”. Że każdy z nas powinien starać się napisać własny „wzór” na swoje życie. Starać się osiągnąć jego pełnię. I że jest ono trochę jak cytryna. Niby kwaśna, ale kto nie zna jej smaku?

Wesołych Świąt wszystkim nam życzę.

Tomek Kania

19c