Załóżmy, że mamy swoją WIZJĘ wymarzonego życia. Takiego, jakie chcielibyśmy prowadzić. Że jest to NASZA i świadoma wizja. Wszystko jedno, czy w jakiś sposób zobrazowana, czy nie. Ale jest w miarę stała, spójna i serce nasze się do niej wyrywa.
 
Na ogół jest ona dosyć odległa od naszej obecnej rzeczywistości. Co zatem z tym zrobić? Odpowiedź jest prosta (choć nie banalna, o nie): zacząć ją REALIZOWAĆ.
 
„Ale jak to, Tomek? Jak mam to zrobić? Przecież to nierealne“. Skoro tak myślisz…
 
Po pierwsze: jeśli Twoja WIZJA mieści się w naszej wyobraźni, to znaczy, że jest realna. Jeśli możemy coś sobie wyobrazić, to możemy to też zrealizować. Zaakceptujmy ten fakt.
 
Po drugie zaś: jeśli jest ktokolwiek na świecie, kto wizję podobną do naszej już zrealizował, to nie tylko jest ona realna. Mamy też dowód na to, że DA SIĘ ją zrealizować. Usiądźmy zatem spokojnie i rozejrzyjmy się uważnie dookoła.
 
„Ale ty nic nie rozumiesz! Przy moich uwarunkowaniach (i tu długa lista) naprawdę się nie da!“. OK. Skoro tak myślisz…
 
Jeśli nasza Wizja jest naprawdę NASZA (Twoja, moja), to jest ku temu jakiś powód. Jakakolwiek by ona nie była. Zaakceptujmy ten fakt. A jeśli tak, to zapewne jest sposób na jej realizację. Którego zapewne jeszcze nie znamy. Co naturalne. Gdybyśmy bowiem znali sposoby na realizację naszych Marzeń, to już byśmy je zrealizowali. Czyż nie? Każdy ma jakieś uwarunkowania. Każdy. I co? Nie każdego to powstrzymuje.
 
Podam taki przykład. Może nie najlepszy, ale dobrze mi znany. Otóż swego czasu postanowiłem zdobyć Kilimandżaro. Wydawało mi się to dosyć łatwe, bo przecież byłem na Rysach. Takie naiwne myślenie, jak teraz wiem. Ale było to MOJE Marzenie, postanowiłem więc je zrealizować. Podobnie jak wiele, wiele, wiele innych osób (mój certyfikat ma numer 64 637). Część z tych osób spotkałem na szlaku.
 
Kogo tam nie było! Starsi i młodsi, chłopcy i dziewczyny. Szczupli i mniej szczupli. Biali, żółci i nie tylko. Z różnych stron świata. Pełnosprawni i niepełnosprawni. Skupieni i krzykacze. Jedni wchodzili krótszym szlakiem, inni dłuższym. A ja nawet postanowiłem wejść z 18 kilogramowym plecakiem na plecach – niczym Szerpa. Tak to sobie wymyśliłem. Chciałem bowiem wejść „z przytupem” – być może to była jedyna moja szansa?
 
Każdy na szlaku miał jeden cel: zdobyć Kilimandżaro. Każdy miał swoje uwarunkowania. Zapewne byli tam tacy, którzy nie wchodzili po raz pierwszy, ale takich nie spotkałem. W związku z tym każdy „pierwszak“ miał jakieś wyobrażenie na temat tego, „jak to się robi“. I jak to będzie. Miałem i ja. Wszak byłem na Rysach. I na Orlej Perci. 20 lat wcześniej…
 
Ale były to tylko wyobrażenie! Podobnie jak przy każdej podróży do miejsca, w którym jeszcze nie byliśmy. Jeśli chcemy, na przykład, pojechać do Czerniejewa, to patrząc na punkt na mapie tudzież wpisując nazwę do nawigacji – jeszcze w Czerniejewie nie jesteśmy! Dopiero wyruszamy. I możemy sobie tę drogę jedynie jako tako wyobrazić.
 
Podobnie było i na Kili. Życie jednak me wyobrażenia zweryfikowało. Nie wyobrażałem sobie bowiem (zaczynając), że będę tam płakał i użalał się nad swym losem. A użalałem się. Nie wyobrażałem sobie, że przeżyję 33 najcięższe fizycznie godziny w moim życiu. A przeżyłem. Nie wyobrażałem sobie, że będę tracił świadomość wchodząc na szczyt. A traciłem. Ciśnienie powietrza jest tam bowiem tak niskie (pół atmosfery), że przy ekstremalnym wysiłku krew jest słabo dotleniona.
 
Nie myślałem, że ból głowy może być tak silny. A był – to efekt braku aklimatyzacji (a wchodziliśmy na 5.895 m.n.p.m.). Nie wyobrażałem sobie też, że odmrożę sobie palce u rąk. Wszak to Afryka, a miałem rękawiczki. Odmroziłem sobie. W końcu na szczycie jest lodowiec, a wiatr był przenikliwie zimny. Takie spotkały mnie po drodze uwarunkowania. I co?
 
Ani przez chwilę nie zwątpiłem, że tam wejdę. Skoro inni tego dokonali… to czemuż ja miałbym nie móc? A że nie było łatwo? Tym lepiej! Mam co wspominać. I o czym pisać
 
Nie piszę tego wszystkiego, żeby szpanować swą „martyrologią“. Było wielu takich, którzy mieli jeszcze trudniej. Dużo trudniej. Niepełnosprawni czy mniej sprawni fizycznie ode mnie. Tudzież ci, którzy nawet na Rysach nie byli. Ale szli. Wchodzili. Zdobywali. I też mają o czym opowiadać 😉
 
Niektórzy jednak się wycofywali.
 
Do czego zmierzam? Otóż wybierając się w „podróż“ ku realizacji swej WIZJI, swych Marzeń, bardzo często czynimy pewne założenia, jak ma wyglądać droga do nich wiodąca. Że za tydzień to ma być to, a za dwa miesiące tamto. Ten ma zadzwonić we środę (ale nie zadzwonił, bo myślał, że to jednak my zadzwonimy), a tamto miało być niebieskie. Albo osiągnąć taki to a taki kurs sprzedaży. Czy cokolwiek.
 
I gdy zaczyna wyglądać inaczej, niż zakładaliśmy – zaczynamy się denerwować. Mieć wątpliwości. Wpadać w panikę. Wycofywać się. Stosujemy coś, co (za Mike’m Dooley’em) nazywam „mikro zarządzaniem prawem przyciągania“. A nim się mikro zarządzać nie da.
 
Tu jest potrzebna Wiara. W siebie, w swe Marzenia, w ten Najlepszy ze Światów. W to, że „gdzie jest wola, jest sposób“, jak uczył sam Mistrz Alber Einstein.
 
Każdy z nas zapewne chce swe Marzenia zrealizować. Odnieść pod tym względem sukces. Niemniej jednak definicja sukcesu (wg Earla Nightingale’a) brzmi przecież: „Ciągłe działanie w kierunku spełnienia naszych, godnych nas, marzeń i pragnień“ („Progressive realisation of a worthy ideal“). Nie ma w niej słowa, że będzie łatwo… Jest za to słowo „działanie”.
 
Załóżmy zatem, że ma być ciekawie. I „samorozwojowo“. Zaakceptujmy ten fakt 😉
 
Jeśli bowiem nasza WIZJA jest pewnym obrazem naszych Marzeń i Pragnień, to, zgodnie z definicją, nie realizuje się jej na raz. Realizuje się krok po kroku. Niczym wspinając się na Kilimandżaro. Nikt tam bowiem jeszcze nie wskoczył. Z wiarą, że mimo przeciwności, uwarunkowań i niespodzianek po drodze – zdobędziemy je w końcu. Nawet tracąc chwilami świadomość.
 
A w życiu? Jak to w życiu. Jeden krok dziennie. Codziennie. Aż na szczyt naszego „Kilimandżaro“. A tego, co nam potrzebne, by tam wejść, nauczymy się po drodze. Choćby wiary w siebie.
 
Tylko trzeba w nią wyruszyć.
 
Idziemy? 😉
 
YOLO!